Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/367

Ta strona została przepisana.
OPOWIADANIE KUPCA MOUNTAINA

Kompanja, która pojechała w górę rzeki pod wspólnem dowództwem kapitana Harrisa i pana dziedzica liczyła ogółem dziewięć osób; wyjąwszy tylko Secundrę Dassa, nie było pomiędzy nimi ani jednego, któryby nie zasługiwał na stryczek. Od Harrisa w dół wszyscy ci podróżnicy znani byli w całej kolonji jako gotowi na wszystko łotrzy i okrutnicy; nie brakło wśród nich słynnych nawet piratów, także i szmuglerów rumu, a co jeden to większy opój i hałaburda; wszyscy doskonale zgrani z sobą, wsiedli razem do łodzi, nie czując żadnych skrupułów wobec zdradzieckiego i morderczego zamiaru, jaki byli powzięli. Nie słyszałem-ci ja, by tam była zbyt wielka dyscyplina lub ktoś z urzędu przewodził nad tą gromadą; ot poprostu Harris oraz czterej jeszcze drudzy — t. j. sam Mountian, dwaj Szkoci: Pinkerton i Hastie i szewc-pijanica nazwiskiem Hicks zbierali się na naradę i umawiali się co do trybu podróży. W materjalnym względzie wszyscy byli zaopatrzeni dostatecznie, zwłaszcza pan dziedzic, który wiózł z sobą namiot, gdzie mógł zażyć nieco samotności i ochrony przed złą pogodą.
Ta mała wygoda, na jaką sobie pozwalał, źle była widziana przez jego towarzyszy. Ale bo też w istocie był on tu w sytuacji tak do gruntu fałszywej, ba nawet śmiesznej, że zarówno zakorzeniona w nim chęć przewodzenia nad ludźmi jako też sztuczki, któremi sobie zjednywał ich