Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/368

Ta strona została przepisana.

przychylność, doznały tym razem zupełnego za wodu. W oczach wszystkich, z wyjątkiem Secundry Dassa, przedstawiał się jako zwykły dureń, zgóry przeznaczony na ofiarę i nieświadomie idący ku własnej zgubie. On sam wprawdzie chciał koniecznie uważać się za autora i kierownika wyprawy, nawet zachowywał się w ten sposób, lecz za najmniejszym objawem bądź jego zwierzchniczej powagi, bądź łaskawej uprzejmości śmiali się zeń w kułak ci ludzie, co go tak oszukiwali. Nawykłem był widywać i wyobrażać go sobie w postawie wyniosłej i nakazującej, to też gdym zrozumiał jego położenie w onej podróży, zabolało mnie to i omal że przejęło wstydem. Jak rychło począł się czegoś domyślać, tego nikt z nas wiedzieć nie może; w każdym razie przeciągnęło się to długo, a zanim uświadomił sobie należycie całą prawdę, już nasza drużyna zapuściła się wgłąb dzikiego ostępu, gdzie już znikąd nie można było oczekiwać pomocy.
I oto co się stało. Harris z kilkoma innymi odszedł nieco w las na naradę, gdy naraz zaniepokoił ich jakiś szelest w gęstwinie. Wszyscy byli otrzaskani z indjańskiemi fortelami wojennemi, a Mountain nietylko żył i polował wśród tych dzikusów, ale nawet wojował z nimi, zdobywając sobie na tem polu pewną sławę. Umiał, bez szelestu posuwać się w kniejach i tropić, jako ogar, ślad wszelki; ponieważ zaś zdolność ta okazała się tu nieodzowną, przeto kamraci wysłali go na zwiady w gęstwinę. Niebawem prze-