Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/370

Ta strona została przepisana.

angielskiej szkole wyuczony, już od kilku dni podkradał się ku nim i podsłuchiwał, tak, iż dziedzic miał już dokładną, wiadomość o spisku, wobec czego obaj postanowili, że nazajutrz wymkną się z szeregu podczas holowania łodzi i zapuszczą się na chybił trafił w gęstwinę, woląc narażać się na głód, na spotkanie z dzikiemi ludźmi i zwierzętami, niż przebywać nadal wśród ludzi, gotujących im zdradę.
Cóż więc należało czynić? Jedni byli za tem, by na miejscu zabić pana dziedzica; atoli Harris zapewnił ich, że zbrodnia ta nie przyniosłaby im żadnej korzyści, gdyż z jego śmiercią zeszłaby do grobu i tajemnica skarbu. Inni zaś oświadczali, że należy zaniechać całego przedsięwzięcia i wracać do Nowego Jorku, atoli większość odwiodło od podobnego postąpienia kuszące miano „skarbu“, oraz myśl o długiej drodze, jaką już mieli za sobą. Wyobrażam sobie, że przeważnie byli to ludzie tępi i nierozgarnięci. Prawda, że Harris miał niejakie talenta, Mountain nie był kpem, a Hastie, owszem, posiadł pewną edukację, ale i tym brak było ogłady, reszta zaś byli to istni wyrzutkowie społeczeństwa. Wniosek, do którego wkońcu doszli, wywodził się w każdym razie raczej z chciwości i chęci ryzykowania, niż z rozsądku. Postanowili wyczekiwać, mieć się na ostrożności, pilnować pana dziedzica, trzymać język za zębami, nie budzić nowych podejrzeń i (o ile miarkuję) polegać w zupełności na tem, że ich ofiara była