Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/371

Ta strona została przepisana.

równie chciwa, pełna ryzykanctwa i fanaberji, jak oni sami i, koniec końców, kiedyś przecie odda niechybnie w ich ręce zarówno skarb swój jak i życie.
W ciągu następnego dnia Secundra i pan dziedzic dwukrotnie byli pewni, że udało się im zbiec — i dwa razy zostali osaczeni. Za drugim razem pan dziedzic pobladł nieco, poza tem jednak nie okazał najmniejszego zakłopotania; zwalił winę na jakieś zaćmienie umysłu, które jakoby zwiodło go z drogi, tym którzy go pojmali, podziękował jakby za jakąś usługę, poczem ze zwykłą sobie pogodną miną i wytwornością obejścia przyłączył się do orszaku. Niewątpliwie jednak czuł pismo nosem, bo odtąd tylko szeptem na ucho rozmawiał z Secundrem, a Harris napróżno nadsłuchiwał, dygocąc z zimna, pod namiotem. Tej samej nocy zapowiedziano, że mają wyjść z łódek i posuwać się pieszo; okoliczność ta położyła kres bezładowi, jaki zwykł panować przy ciągłych przenosinach łodzi i znacznie zmniejszyła możliwość ucieczki.
Odtąd to obowiązywać poczęła między stronami obiema milcząca ugoda, w której szło z jednej strony o życie, z drugiej zaś o bogactwa. Znajdowali się już w pobliżu tej leśnej okolicy, gdzie sam pan dziedzic miał objąć rolę przewodnika, korzystając z tego pretekstu, Harris i tegoż ludzie wzywali go do siebie i brali na spytki, usiłując przychwycić go na czemkolwiek. Wiedział doskonale, że jeśliby wygadał się z ta-