Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/372

Ta strona została przepisana.

jemnicy, czekała go śmierć niechybna, z drugiej strony jednak nie śmiał być głuchym na ich pytania i był zmuszony nibyto pomagać im wedle sił swoich i zdolności — inaczej obudziłby snadnie ich nieufność. Wszelakoż zapewniał mnie Mountain, iż człowiek ten najmniejszem zmarszczeniem brwi nie dał niczego poznać po sobie. Przesiadując w gronie tych szakali, gdzie życie jego wisiało na włosku, wydawał się jakby zażyłym, krotochwilnym gospodarzem, siedzącym przy ognisku we własnym swym domu; miał na wszystko odpowiedź — zazwyczaj żartobliwą; unikał gróźb, wymykał się szyderstwom; swobodnie gawędził, pośmiewał się i przysłuchiwał się wszystkiemu z twarzą pogodną; krótko mówiąc, zachowywał się w taki sposób, iż musiał rozbroić wszelką podejrzliwość i omal nie obalił tego wszystkiego, co o nim wiedziano. Mountain przyznawał mi się, że w gromadzie niemal przestanoby wierzyć relacjom kapitana Harrisa i poczęto przypuszczać, jakoby upatrzona przez nich ofiara zgoła jeszcze nie była wtajemniczona w ich zamiary, gdyby nie świadczyła przeciw temu okoliczność, iż pan dziedzic stale (coprawda, z wielką zręcznością) uchylał się od odpowiedzi na ich zapytania, tudzież (co silniejszym było dowodem) raz po raz ponawiał usiłowania ucieczki.
Dokładniej tu opowiedzieć muszę o ostatniem z tych usiłowań, które doprowadziło całą sprawę do ostateczności. Po pierwsze winienem