Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/374

Ta strona została przepisana.

brzaskiem nadciągnął nagle silniejszy wiatr i odchylił nazewnątrz jedną połę burki; z tymże samym podmuchem kapelusz pana dziedzicowy zakręcił się w powietrzu i upadł o kilka sążni opodal. Strażnik, dziwując się, że śpiący się nie zbudził, natychmiast podszedł ku niemu... i już za chwilę wielkim krzykiem oznajmił całemu obozowi, że więzień uszedł. Secundra, który — ku zdumieniu wszystkich — nie umknął za swym panem, omal życiem nie przypłacił pierwszego uniesienia gromady, i w istocie poturbowany został w sposób nieludzki; wszelakoż wśród wszelkich znęcań się i pogróżek dziwny ten Indyjczyk z całą uległością zaklinał się, iż jakoby nie wiedział wcale o planach swego pana (co mogło być istotnie prawdą) i o sposobie jego ucieczki (co już było fałszem oczywistym). Spiskowcom nie pozostało nic innego, jak polegać całkowicie na sprycie Mountaina. Ziemia była stężała w skutek mroźnej nocy, a ledwo słońce wzeszło, zaczęła się silna odwilż. Mountain szczycił się, że niewielu ludzi zdołałoby iść śladem zbiega, a jeszcze mniej byłoby takich (nawet między tubylczymi Indjanami), którzyby umieli go odnaleźć. W ten sposób pan dziedzic odsadził się był na znaczną odległość, zanim pogoń zdołała go zwęszyć, a musiał wędrować z energją zadziwiającą u tak niewprawnego piechura, skoro dopiero koło południa udało się Mountainowi go dostrzec. W chwili tej kupiec był sam, gdyż wszyscy jego towarzysze — na