Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/375

Ta strona została przepisana.

własne jego żądanie — postępowali w odległości kilkuset sążni poza nim. Wiedział, że pan dziedzic nie miał broni przy sobie, a że sam był podniecony gorączką, i ochotą pościgu, przeto widząc zbiega siedzącego tak blisko, tak bezbronnego i jakoby bezsilnego, powziął chełpliwy zamiar pojmania go w pojedynkę. Posunąwszy się o kilka kroków naprzód, stanął na brzegu małej polany, na której drugim krańcu siedział z założonemi rękoma pan dziedzic, oparty plecami o wielki głaz. Być może, że Mountain w tej chwili zaszeleścił gałęźmi, dość że pan dziedzic podniósł głowę i spojrzał wprost w ten skrawek gęstwiny, gdzie leżał przyczajony łowca. „Nie jestem pewny, czy mnie widział“ opowiadał Mountain, „w każdym razie patrzył w moją stronę jak człowiek na coś zdecydowany... i cała odwaga wyciekła ze mnie, jak rum z przewróconej butelki“. To też skoro pan dziedzic znów odwrócił głowę i jakoby podjął na nowo wątek tych rozmyślań, w których był pogrążony przed nadejściem kupca, Mountain czemprędzej wykradł się ze swego stanowiska i czmychnął ku swoimi towarzyszom, by szukać u nich pomocy.
Odtąd rozpoczął się cały łańcuch niespodzianek. Bo ledwie zwiadowca zdążył zawiadomić kamratów o swem odkryciu i gdy oni dopiero przysposabiali oręż celem natarcia na zbiega, jużci on sam zjawił się pośród nich, idąc spokojnie i całkiem otwarcie, z rękoma wtył założonemi.