Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/376

Ta strona została przepisana.

— Ach, jak się macie, ludziska! — ozwał się, gdy ich spostrzegł. — Co za szczęśliwe spotkanie! Wróćmyż razem do obozu!
Mountain nie był wspomniał ani o własnej bojaźliwości ani o zbijającem go z tropu spojrzeniu pana dziedzica w stronę gęstwiny — tak, iż wszyscy inni wzięli powrót tegoż za dobrowolny. Mimo to zerwał się huczek niemały; posypały się przekleństwa, wygrażano pięściami, poczęto mierzyć z rusznic...
— Wracajmyż do obozu — powtórzył pan dziedzic. — Chcę dać pewne wyjaśnienia, do tego jest mi jednak potrzebna obecność was wszystkich. A tymczasem, gdybym był na waszem miejscu, odłożyłbym na bok te strzelby, z których pierwsza lepsza może wypalić i zdmuchnąć wasze marzenia o skarbie... nie zabijałbym kurki, niosącej złote jajka — dodał z uśmiechem.
Jeszcze raz zatriumfował urok jego wyższości nad tą hałastrą. Spiskowcy, podbici tym urokiem, jęli wracać do domu, nie trzymając się kupy ni porządku. Po drodze pan dziedzic znalazł sposobność po temu, by zamienić z Mountainem słów kilka.
— Śmiały i roztropny człek z waszeci — mówił; — wszelakoż zdaje mi się, że czynisz sobie aść sam krzywdę. Warto, byś się rozmyślił, czy nie byłoby ci lepiej, ba bezpieczniej, służyć mnie zamiast tak podłemu łotrowi jakim jest pan Harris. Namyśl się nad tem — zakonkludował,