Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/377

Ta strona została przepisana.

klepiąc go zlekka po ramieniu, — a nie działaj w zbytnim pospiechu. Przekonasz się, że czym żyw czy umarły, niedobra to rzecz ze mną zadzierać.
Gdy doszli do obozu, gdzie Harris i Pinkerton odprawiali straż nad Secundrą, dwaj ci ludzie rzucili się jak dwie wiedźmy na pana dziedzica i byli niepomiernie zdziwieni, gdy kamraci kazali im „zatrzymać się i słuchać, co ten pan będzie gadał“. Pan dziedzic nie cofnął się przed ich szturmem, z drugiej jednakże strony, choć widział, iż odzyskał już grunt pod sobą, nie okazywał po sobie najmniejszej przebiegłości.
— Nie spieszmy się — rzekł. — Najpierw się posilimy, a potem będziemy z sobą gadali o publicznej sprawie.
Przygotowano więc czemprędzej jadło; skoro się z niem uporano, pan dziedzic wsparł się na łokciu i rozpoczął przemowę. Mówił długo, zwracając się kolejno do wszystkich prócz Harrisa i znajdując dla każdego (z tymże wyjątkiem) jakieś pochlebne słówko. Dawał im miano „dzielnych i zacnych zuchów“, oświadczając, że nigdy nie widział weselszej kompanji, lepszej roboty ani większej niefrasobliwości w znoszeniu trudów.
— No, dobrze — mówił, — ale ktoś gotów mnie spytać: „po kiego djabła uciekałem od was?“ Właściwie na to niema co odpowiadać, bo sądzę, że wy wszyscy wiecie to bardzo dobrze. Ale znacie to tylko bardzo dobrze: to właśnie