Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/378

Ta strona została przepisana.

jest punkt, do którego teraz przechodzę, a wy miejcie gotowość zważyć, kiedy on nadchodzi. Oto między nami znajduje się zdrajca... i to dwukrotny zdrajca. Imię jego podam przed końcem mego przemówienia; narazie niech wam wystarczy to, com powiedział. Ale oto przyjdzie do mnie jakiś inny człek i zapyta mnie: „po kiego licha wróciłem do was?“ Otóż zanim odpowiem na to pytanie, sam chciałbym was o jedną, rzecz spytać. Nie jest-li to prawdą, że obecny tu łotr, nazwiskiem Harris, mówi narzeczem Hindustanu?
Ostatnie słowa wyrzekł głosem podniesionym, podniósłszy się na jedno kolano i wskazując palcem wprost w twarz Harrisa, a robiąc przytem minę nieopisanie groźną. Gdy zaś dano mu odpowiedź twierdzącą, zawołał:
— Aha! Zatem wszystkie moje podejrzenia okazały się uzasadnionemi i słusznie uczyniłem, żem do was wrócił. A teraz, moi ludzie, posłyszcie nakoniec z ust moich całą prawdę!
I zaczął snuć nader zręcznie ułożoną opowieść o tem, jak to on już oddawna miał Harrisa w podejrzeniu, jak wszystkie jego obawy spełniły się co do joty i jak Harris przeinaczał treść rozmów, jakie on miewał z Secundrą. W tem miejscu pan dziedzic wykonał śmiałe uderzenie, które miało efekt znakomity.
— Zapewne sądzicie, — rzekł, — że staniecie do podziału z Harrisem... pewno sądzicie, że bę-