Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/38

Ta strona została przepisana.

ban, który go odwiedzał, wyznał na odchodnem, że jest zbudowany jego zachowaniem się. W trzecim dniu jego choroby podszedł do mnie pan Henryk z miną mocno skwaszoną.
— Mości Mackellar — odezwał się — chciałbym waćpana pofatygować drobną przysługą. Zwykliśmy płacić pewnej osobie małą pensyjkę, której doręczanie było rzeczą Jana; ponieważ jednak on zachorzał, nie wiem zalibym mógł komu innemu powierzyć tę czynność jak nie waćpanu. Sprawa delikatnej jest natury; z pewnych, całkiem dostatecznych powodów nie mogę owych pieniędzy dostarczać własnoręcznie; nie mogę wysłać Macconochiego, ze względu na jego długi język... a ja... a ja... bardzobym pragnął, by rzecz ta nie doszła do uszu mej małżonki.
Przy tych słowach zapłonił się mocno na całej twarzy.
Prawdę powiedziawszy, kiedym się dowiedział, że mam zanieść te pieniądze do niejakiej Jessie Broun, która była kobietą wcale niepoczciwą, podejrzywałem pana Henryka, iż kryje się w tem jakaś niezbyt jasna jego sprawka. Tem większegom doznał wrażenia, kiedy na jaw wyszła cała prawda.
Owa Jessie miała mieszkanie w podgórnym, krętym zaułku miasta St. Bride. Dzielnica owa była siedliskiem wszelakiej hołoty, przeważnie włóczęgów i przemytników. U wnijścia siedział jakiś człek z rozbitą głową, a nieco powyżej ku-