Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/380

Ta strona została przepisana.

bię to ścierwo na kawałki, z których psy miałyby godną ich ucztę.
Noc już była ciemna, gdy on zakończył swą przemowę. Słuchano go w zupełnem niemal milczeniu, atoli przy świetle ogniska trudno było komukolwiek wymiarkować ze spojrzeń sąsiadów, czy dali się przekonać lub porwać słowom mówiącego. Zresztą pan dziedzic usadowił się w najjaśniejszem miejscu i twarz swoją (z umyślnem zapewne wyrachowaniem) zwrócił ku ognisku, by skupić na sobie wzrok wszystkich obecnych. Przez chwilę trwało jeszcze milczenie, poczem nagle cała gromada jak na komendę poczęła swarzyć się i naradzać z sobą. Pan dziedzic położył się nawznak, zaplótłszy ręce za głową i założywszy nogę na nogę, jakby go wynik obrad nie obchodził wcale. Ta junakerja, jak mniemam, poniosła go za daleko i przesądziła o jego losie; w każdym razie po kilkakrotnem wahaniu się w tę i tamtą stronę opinja ostatecznie obróciła się stanowczo przeciwko niemu. Być może, iż przypomniał sobie dawne swe rzemiosło korsarskie i pragnął, choćby na twardych warunkach, zapewnić sobie wybór na wodza i istotnie doszło do tego, że Mountain w pewnej chwili rzucił taką propozycję. Ale skałą, o którą się rozbiło, był Hastie. Człek ten, gnuśny i zgorzkniały, nie był lubiany przez wzgląd na ponure i gapiowate usposobienie, atoli w latach swych młodszych, zanim niecne życie zniweczyło jego widoki, studjował