Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/381

Ta strona została przepisana.

ci on przez czas jakiś w kolegjum edymburskiem, sposobiąc się do stanu duchownego i teraz właśnie sobie przypomniał i stosował to, czego się był nauczył. Jeszcze nie posunął się nazbyt daleko w swych wywodach, gdy pan dziedzic obrócił się spokojnie na bok, co (wedle mniemania Mountaina) zrobione było w tym celu, by ukryć rozpacz, jaka zaczęła się malować na jego twarzy. Hastie uznał większość tego, co słyszano przed chwilą, za błachostkę nie należącą wcale do rzeczy i rzeczą, o którą im chodziło, było tylko zdobycie skarbu. Wszystko, co się rzekło o Harrisie, mogło sobie być prawdą, a zczasem i to będzie można rozpatrzeć. Jednakże co to ma wspólnego ze skarbem? Zebrani (mówił Hastie) zmuszeni byli wysłuchać wielu słów rzucanych po próżnicy i prawdą było tylko to, że pan Durie bał się śmiertelnie i już kilkakrotnie próbował ucieczki. Oto w tej chwili mieli go w swoich rękach — mniejsza o to, czy został pojmany czy też wrócił dobrowolnie i dość na tem, że trzeba już wreszcie jakoś skończyć. Co się zaś tyczy zrzucania i wybierania naczelników, o którem tyle gardłowano, toć tuszyć należy, że wszyscy tu są wolnymi ludźmi i umieją sami chodzić koło spraw własnych i zarówno ta elekcja jako też propozycja pojedynku z Harrisem były jeno mydleniem oczu.
— Nie będzie ci on się bił z nikim w tym obozie... to mu rzec mogę — oświadczył