Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/382

Ta strona została przepisana.

Hastie. — Już nas to wiele kosztowało zachodów, by mu broń odebrać, więc wyglądalibyśmy na durniów, gdybyśmy mu mieli ją oddawać. Jeżeli jednak pan ten żądny jest wrażeń, tedy możemy dać mu ich więcej niż sam pragnie. Nie mam ci bowiem ochoty spędzać resztę mego życie w tych górach i już i tak byłem tu nazbyt długo. Proponuję zatem, by on nam wyjawił natychmiast, gdzie skarb ukrył i jeżeli nie wyjawi, zastrzelimy go na miejscu jak psa. A oto — dodał, wyciągając krócicę — jest broń, którą zwykłem się posługiwać.
To mi się podoba! To dopiero zuch co się zowie! — zawołał pan dziedzic, siadając i patrząc jakoby z podziwem na mówiącego.
— Nie dbam o to, jak tam mnie zowiesz! — odparł Hastie. — No, i cóż będzie?
— Głupie to pytanie — odrzekł pan dziedzic. — Co ma być to będzie, skoro tak djabli nadali. Ot, powiem wam całą prawdę i już odtąd będziemy mieli wygodną drogę do owego miejsca i jutro ją wam pokażę.
To rzekłszy — jak gdyby wszystko było załatwione i to załatwione po jego myśli — najspokojniej w świecie podążył do swego namiotu, gdzie już wpierw udał się Secundra.
O tych wszystkich wybiegach i wykrętach mego dawnego nieprzyjaciela nie potrafię myśleć inaczej jak z podziwem. Nawet w tej godzinie, gdy uważał się już za straconego, gdy widział, że nie dokonał nic więcej ponadto, iż