Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/383

Ta strona została przepisana.

zmienił wrogów i obalił Harisa, by wynieść Hastiego, nawet w tej godzinie nie okazał po sobie najmniejszej słabości i ustąpił do namiotu (jako sądzę) gotów stawiać czoło niewiarygodnym hazardom swej ostatniej przygody, mając taki sam beztroski pewny siebie, szlachetny wyraz twarzy i taką postawę, jak gdyby właśnie opuszczał teatr, by udać się na wytworną, pełną gustu wieczerzę. Ale przypuszczam, że tam w głębi trzęsła mu się dusza porządnie.
Nocą wieść się rozeszła po obozie, że pan dziedzic chory i nazajutrz, ledwo świt, wezwał do siebie Hastiego i jął go się dopytywać niespokojnie, jest li on świadom lekarskiej sztuki. Jakoż sztuka ta była przedmiotem chełpliwości niedouczonego żaka, do którego on zwracał się w sposób tak podstępny. Hastie jął go badać i omamiony jego pochlebstwy, trzymany na wodzy podejrzliwością, a niezbyt znający się na rzeczy, nie wiedział zgoła, czy pacjent naprawdę jest chory czy też udaje chorobę. W tej niepewności powrócił do swych towarzyszy, a ponieważ tak czy owak była to dlań sprawa wielkiej wagi, przeto oznajmił, że dziedzic bliski jest śmierci.
— Pomimo wszystko — dodał — nawet gdyby mu przyszło pęknąć po drodze, musi dziś jeszcze doprowadzić nas do skarbu.
Ale w obozie było kilku (między nimi Mountain), których oburzyła taka brutalność. Bez zmrużenia oka, bez słowa litości patrzeliby na