Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/384

Ta strona została przepisana.

zastrzelenia pana dziedzica, być może nawet sami wpakowaliby mu w łeb kulkę, atoli ubiegłej nocy pewne jakoby wrażenie uczyniła na nich tak świetnie przezeń przeprowadzona walka i niedwuznaczna jego porażka i być też może, że zaczęli już buntować się przeciwko nowemu — dość na tem, że oświadczyli, iż skoro człowiek ten jest chory, tedy naprzekór gniewom Hastiego powinien dostać choćby dzień wypoczynku.
Nazajutrz widać było znaczne pogorszenie w jego zdrowiu, tak iż nawet Hastie począł okazywać nieco ludzkiej troskliwości i snać nawet udawanie sztuki lekarskiej zdolne jest obudzić w człowieku współczucia. Na trzeci dzień pan dziedzic wezwał Hastiego i Mountaina do namiotu, oznajmił, że już czuje zbliżającą się śmierć, dał im szczegółowe wskazówki co do położenia skarbu i prosił ich, by wyruszyli natychmiast na poszukiwanie, żeby mogli się przekonać, czy on ich oszukał, bo w razie, gdyby początkowo im się nie powiodło, chciał mieć jeszcze możność naprawienia ich omyłki.
Tu jednak wywiązała się trudność, na którą on bez wątpienia liczył. Żaden z tych ludzi niedowierzał drugiemu i żaden nie chciał się zgodzić na to, by pozostać w tyle za innymi. Z drugiej strony, choć pan dziedzic wyglądał na goniącego ostatkiem sił, choć mówił ledwie, że szeptem i przez wiele nieraz godzin leżał bez przytomności, było jednak rzeczą możliwą, że