Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/385

Ta strona została przepisana.

choroba była udana i jeśliby więc wszyscy poszli na poszukiwanie skarbu, mogłoby się jeszcze okazać, że szukają wiatru w polu... a powróciwszy na dawne miejsce, mogliby się przekonać, że więzień czmychnął kędyś bez śladu. Postanowili przeto snuć się bezczynnie wokół obozu, powodując się współczuciem jako i rozsądkiem, i doprawdy, tak zmienne bywają ludzkie uczucia, iż niektórzy byli szczerze, choć niegłęboko, wzruszeni naturalnem niebezpieczeństwem grożącem człowiekowi, którego zamierzali podstępnie zamordować. Po południu wezwano Hastiego, by przy łożu chorego odprawił modlitwę i jakoż odprawił ją (choć to nie do wiary) z całem namaszczeniem. Około ósmej wieczorem żałosny lament Secundry oznajmił, że już było po wszystkiem, a już przed dziesiątą Indyjczyk, zatknąwszy w ziemię pochodnię, trudził się kopaniem mogiły. Nazajutrz o świcie odbył się pogrzeb pana i w obrzędzie tym wzięli udział wszyscy towarzysze wyprawy, sprawiając się przyzwoicie i z wielkiem przejęciem. Ciało złożono do ziemi owinięte w burkę tak iż odsłonięta była tylko twarz, jako wosk biała i nozdrza zmarłego były pozatykane, wedle jakowegoś wschodniego obuczaju, którego trzymał się Secundra. Ledwo grób zasypano, rozległy się znów lamenty Secundry rzewliwsze jeszcze niż przedtem, mogące każdemu rozedrzeć duszę... i zdaje się, że ta banda opryszków, nie biorąc mu za złe jego wrzasków, acz były im