Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/387

Ta strona została przepisana.

Pinkertona pogrzebano tuż koło mogiły pana dziedzica i ci, którzy pozostali przy życiu, znów strawili dzień cały na poszukiwaniach. Wrócili w humorach dziwnych, w których niepokój mieszał się z nadzieją, gdyż z jednej strony byli pewni, że niewiele im już brakuje, by odkryć cel poszukiwań, z drugiej zaś strony z nadejściem ciemności ogarniać ich począł lęk przed Indjanami. Pierwszy stał na straży Mountain. Człowiek ten zaklina się, że nie spał ani nawet nie usiadł na chwilę, ale strażował z nieustanną a pełną naprężenia czujnością, aż gdy obaczył po gwiazdach, że już nadeszła pora, bez najmniejszego frasunku posunął się ku ognisku, by obudzić swego następcę. Ów (był to szewc, nazwiskiem Hieks) spał po stronie przeciwnej do kierunku wiatru, przeto najdalej od wartownika, w miejscu przysłoniętem kłębami wlokącego się dymu. Gdy Mountain schylił się i wziął go za ramię, poczuł, że jakaś lepka ciecz powalała mu rękę i w tejże chwili wiatr nieco skręcił wbok i odsunął zaporę dymu i światłość ogniska padła na śpiącego — i okazało się, iż był on już, jak Pinkerton, nieżywy już i oskalpowany.
Było więc rzeczą jasną, że wpadli w ręce owych nieporównanych śmiałków indyjskich, którzy niekiedy po całych dniach idą śladem jakiejś drużyny i naprzekór niestrudzonym pochodom i nieuśpionym strażom następują jej wciąż na pięty i skradają się niepostrzeżenie,