Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/388

Ta strona została przepisana.

porywają skalpy na każdym postoju. Stwierdziwszy to, nieszczęśni poszukiwacze skarbu — umniejszeni już w liczbie zaledwie sześciu ludzi — wpadli w strach niepomierny porwali odrobinę najniezbędniejszych zapasów i zdając na łaskę losu resztę swego mienia, drapnęli w las, zostawiwszy niezagaszone ognisko i niepogrzebanego nieboszczyka. Przez cały dzień uciekali bez przerwy, pożywiając się dorywczo surową strawą podczas drogi i ponieważ zaś bali się zasnąć, przeto posuwali się w dalszym ciągu na chybi trafi nawet po zapadnięciu ciemności. Ale cierpliwość ludzka ma też swoje granice, więc gdy zatrzymali się nakoniec dla wypoczynku, ogarnął ich sen twardy i głęboki i gdy się zeń znienagła obudzili, przekonali się, że nieprzyjaciel dognał ich i tutaj, a śmierć raz jeszcze w okrutny sposób uszczupliła ich gromadę.
Wówczas nie wiedzieli już, co mają zrobić z sobą, gdyż zgubili zgoła drogę w puszczy, a zapasy poczęły się wyczerpywać. Dalszemi okropnościami nie będę (rzecz to zbyteczna) przeciągał niniejszej — i tak już przydługiej — opowieści. Wystarczy powiedzieć, że gdy nakoniec noc jedna przeszła im bez szwanku i gdy można było znów odetchnąć spokojnie i mieć nadzieję, że morderca nakoniec zaniechał pościgu, przy życiu pozostał jedynie Mountain i Secundra. Kupiec jest najmocniej przekonany, że niewidoczny ich wróg musiał ci być jakimś