znajomym jemu wojownikiem, który okazał swoją przychylność, darując mu życie. Łaskę okazaną Secundrze tłumaczył tem, iż Indyjczyk uważany był za warjata, jako że pomimo wszelkich okropności ucieczki, gdy wszyscy inni porzucali nawet oręż i żywność, Secundra wlókł się wciąż z motyką na ramieniu, a przytem ostatniemi czasy rozmawiał ustawicznie z sobą, we własnym języku, z jakąś niezwykłą, potoczystością i rozgorączkowaniem. Wszelakoż, gdy przyszło do angielszczyzny, mówił zgoła do rzeczy. — Myślisz, że on już precz sobie poszedł? — zapytał, gdy błogo obudzili się w miejscu bezpiecznem.
— Tak mniemam... tak śmiem przypuszczać... o to się modlę do Boga — odparł Mountain, nieomal od niechcenia, sądząc z tego, jak mi sam opisał ową scenę.
W istocie był tak roztrzęsiony i wzburzony, iż dopóki nas nie spotkał nazajutrz, nie wiedział napewno, zali mu się to śniło czy też było prawdą, że otrzymawszy ową odpowiedź Secundra natychmiast obrócił się wtył i bez słowa jednego skierował swe oblicze w stronę owych mroźnych i głodem grożących okolic, dążąc zpowrotem przebytemi niedawno ślady, ową ścieżką, której każdy postój był — jakoby kamieńmi milowemi — wyznaczony okrwawionem i okaleczonem ciałem ludzkiem...
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/389
Ta strona została przepisana.