Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/39

Ta strona została przepisana.

pa drabów śpiewała i swarzyła się w jakiejś szynkowni, choć godzina była jeszcze wcale wczesna. Dalibóg, gorszej hałastry i otoczenia nie zdarzyło mi się widzieć nawet w wielkiem stołecznem mieście Edynburgu; jużem się namyślał, czyby się nie cofnąć. Kwatera Jessie była kubek w kubek jednakowa ze swem sąsiedztwem, ona zaś sama też od niego nielepsza. Nie chciała dać mi pokwitowania (którego kazał mi od niej żądać pan Henryk, jako człek we wszystkiem nader skrupulatny), póki nie posłała po gorzałkę; wtedy dopiero przy kieliszku udało mi się ją do tego nakłonić. Przez cały czas zresztą zachowywała się trzpiotowato i nieprzystojnie, to małpując maniery wielkiej damy, to wybuchając niepowściągliwą wesołością, to mizdrząc się nieznośnie. Mówiąc o pieniądzach, wzięła się na ton bardziej tragiczny:
— To judaszowe srebrniki! — wołała. — Tak, tem właśnie są one w moich oczach! To Judaszowe srebrniki za człowieka niecnie zdradzonego! Patrzaj waćpan, na com zeszła! Ach, gdyby zacny nasz chłopak powrócił, wszystkoby się zmieniło! Ale on już nie żyje... leży martwy wśród gór..., zacny, przezacny chłopczyna!
Ilekroć krzycząc, wspomniała o tym „przezacnym chłopczynie“ wpadała jakby w zachwycenie, składając ręce i przewracając oczyma, tak, iż miałem wrażenie, że chyba się tego wyuczyła od wędrownych aktorów. Jej całe stra-