Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/391

Ta strona została przepisana.

żającej się zimy — wysłano w puszczę umiejących się z tubylczą ludnością rozmówić dyplomatów, by stłumić w zarodku niebezpieczeństwo... I oto na samej krawędzie puszczy przyszło mu dowiedzieć się, że przybył zapóźno... Trudny tedy wybór dany był człowiekowi, mającemu w sobie (ogólnie rzecz biorąc) nie więcej odwagi niż roztropność. Jego stosunek do kolorowych opryszków porównać możnaby ze stanowiskiem lorda prezydenta Culloden wobec naczelników naszych górali w r. 1745, t. zn. był on dla tych ludzi jedynie głosem rozsądku, a jeżeli jakiekolwiek rady, zalecające spokój i umiarkowanie, miały odnieść skutek, mogło się to stać jedynie za jego sprawą. Jeżeliby on więc zawrócił z drogi, tedy prowincja byłaby narażona na wszelkie okropności wojny z Indjanami — rozpoczęłoby się podpalanie domów zamykanie drogi podróżnym, ludzie leśni zaczęliby po staremu gromadzić wstrętne łupy ludzkich skalpów. Z drugiej zaś strony dalsze zapuszczanie się z tak niewielką drużyną w głąb puszczy, niesienie słów pokoju między wojownicze dzikie plemiona radujące się już z powrotu do wojny — była to też ostateczność, przed którą (łatwo to zrozumieć) wzdrygała się jego dusza.
— Przybyłem za późno — powtarzał raz po raz, poczem zapadał w głębokie zadumanie, kryjąc głowę w dłoniach i przystukując stopą w ziemię.