Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/392

Ta strona została przepisana.

Wkońcu podniósł twarz i spojrzał na nas — t. j. na mojego pana, na Mountaina i na mnie, siedzących przy małym ognisku, które dla poufnego trybu rozmowy założyliśmy na osobności w kącie obozu.
— Powiem wam szczerze, miłościwy panie, — odezwał się, — iż biję się z myślami. Uważasz za rzecz nader potrzebną, bym sam pojechał dalej, atoli tego nie uważam za rzecz właściwą, bym miał nadal zażywać waszego miłego towarzystwa. Jesteśmy tu dopiero u progu przeprawy, a sądzę, że na południe będzie można się dostać bez wielkiego niebezpieczeństwa. Nie zechcesz więc wasza miłość wziąć z sobą pana Mackellara i jednej łódki z załogą i powrócić do Albany?
Mój pan (winienem to zaznaczyć) przysłuchiwał się był uważnie opowieści Mountaina, wpatrując się weń przez cały czas oczyma rozwartemi szeroko i boleśnie i gdy zaś powieść się skończyła, siedział nieruchomo, bez słowa jednego, jakoby we śnie. W jego spojrzeniu było coś zatrważającego — coś, co mnie się widziało wręcz jakby nie z tego świata i twarz miał wychudłą, ciemną, wiekiem steraną, na ustach wyraz boleści, szczęki rozdziawione bez przerwy i gałka oczna odcinała się od powiek krążkiem krwią nabiegłego białka. Patrząc nań doznawałem mimo woli tego oszałamiającego rozdrażnienia, jakie, zdaje mi się, bywa najprzemożniejszem uczyciem wobec choroby tych, co