Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/393

Ta strona została przepisana.

nam są drodzy. Tamci, jakom spostrzegł niechybnie, ledwie znieść mogli jego sąsiedztwo. Pan William unikał jego bliskości, a Mountain uchylał się przed jego spojrzeniem — gdy zaś spotkał się z niem, bladł i przerywał swą opowieść. Wszelakoż na słowa imćpana Williama pan mój jakoby ochłonął i odzyskał panowanie nad sobą.
— Do Albany? — powtórzył mocnym głosem.
— A przynajmniej gdzieś w tamte strony — odpowiedział pan William. — Nigdzie bliżej nie znajdziesz waszmość bezpiecznego schronienia.
— Nie bardzo wielką mam ochotę wracać — rzekł na to pan Henryk. — Ja się nie lękam... Indjan... — dodał, wzdrygnąwszy się nagle.
— Radbym powiedzieć to samo i o sobie — odparł pan William z uśmiechem; — choć, jeżeli kto mógłby to o sobie powiedzieć, to chyba ja właśnie. Atoli winieneś waszmość mieć na uwadze moją odpowiedzialność... i to, że podróż stała się teraz wysoce niebezpieczną... a waszmościne interesa (jeżeliś tu miał jakowe) skończyły się ostatecznie ze smutną a przykrą wiadomością rodzinną, jaką otrzymałeś, przeto znalazłbym pono usprawiedliwienia, jeślibym choć pozwolił waćpanu jechać dalej, a jeśliby przydarzyło się coś godnego pożałowania, naraziłbym się bez wątpienia na ludzkie obmowy.
Pan Henryk zwrócił się do Mounteina.
— Na cóż to on niby umarł — spytał ni stąd ni zowąd.