Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/394

Ta strona została przepisana.

— Nie zdaje mi się, bym rozumiał słowa waszmości — odrzekł kupiec i przerwał nagle, niby to zajęty opatrunkiem ran powstałych z odmrożenia.
Pan Henryk przez chwilę jakby zatrzymał się w myślach, poczem znów ozwał się, z pewnem już rozdrażnieniem w głosie:
— Pytam, z czego on umarł... Chyba to pytanie całkiem zrozumiałe!
— Ho, na to ja nie umiem odpowiedzieć — rzekł Mountain. — Nawet Hastie nie wiedział, co to takiego. Zdawało się, że chorował całkiem naturalnie i tak właśnie zszedł ze świata.
— Ot w tem rzecz cała, widzisz waszmość! — zawyrokował pan Henryk, zwracając się do pana Williama.
— Wasza lordowska mość mówisz zbyt zagadkowo — odrzekł pan William.
— Co znowu? — rzecze mój pan. — Sprawa jasna, chodzi tu o sukcesję; prawa mego syna do tytułu dziedzicznego mogą być podane w wątpliwość. Jeżeli niepodobna będzie stwierdzić, wskutek czego zmarł ten człowiek, tedy rzecz prosta, mogą się zrodzić różne przypuszczenia.
— Ależ, na miłość Boską, ten człowiek już jest pogrzebiony! — zawołał pan William.
— Ja temu nigdy nie uwierzę! — odparł pan Henryk, drżąc jakby w wielkim bólu. — Ja nigdy temu nie uwierzę! — krzyknął znowu i skoczył na równe nogi. — Czy on wyglądał na umarłego? — zapytał Mountaina.