Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/395

Ta strona została przepisana.

— Czy wyglądał na umarłego? — powtórzył kupiec. — Był blady jak ściana... no i skądżeby to się wzięło? Powiadam waszej mości, toż ja sam sypałem na niego ziemię.
Mój pan zgiętą kurczowo ręką chwycił pana Williama za połę.
— Ten człowiek jest z nazwiska moim bratem — wyszeptał — ale trzeba wiedzieć, że on jest niesamowity.
— Niesamowity? — zapytał pan William. — Co to takiego?
— On jest nie z tego świata — mówił dalej zciszonym głosem pan Henryk... — ani on sam, ani ten czarny djabeł co mu usługuje. Toż ja mu szpadą przebiłem nawskroś wnętrzności (tu pan Henryk już głos poniósł i począł krzyczeć), — przecie czułem, jak rękojeść oparła się o żebra, a gorąca krew bryznęła mi w twarz... raz i drugi... raz i drugi! — powtórzył z niedającym się opisać wyrazem wtedy — (słysząc to, westchnąłem głośno) i — czemużby więc teraz miał umrzeć? Nie, nie uwierzę, póki zobaczę butwiejące jego zwłoki.
Pan William spojrzał na mnie z ukosa, a twarz mu się wydłużyła. Mountain zapomniał o swych ranach i gapił się z rozwartą gębą.
— Panie miłościwy, — ozwałem się, — pragnąłbym, byś zebrał znów całą przytomność...
Atoli gardło miałem tak wyschnięte, a w głowie tak mi brakło konceptu, iż nie mogłem już dodać ani słowa.