Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/396

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie! — odrzekł pan Henryk, — trudno sądzić, by on mnie zrozumiał. Mackellar mnie rozumie, bo on zna całą sprawę i już raz przedtem widział jego pogrzeb. Ten Mackellar, panie Williamie, to człek zacny i wierny mój sługa i on sam go pogrzebał własnemi rękoma... on i mój ojciec... przy świetle dwóch srebrnych lichtarzy. Ten drugi człowiek to duch kumoter i on przywiózł go z Coromandelu. Powinienem był to aści dawno opowiedzieć, panie Williamie, ale to było w rodzinie...
Te ostatnie uwagi wypowiedział jakoby w melancholijnem usposobieniu... i nagle jakoby zaczął opuszczać go obłęd.
— Ano, zastanów się waćpan sam nad tem — mówił dalej. — Mój brat zapadł w chorobę i został pogrzebany, jako powiadają... zdaje się, że tu wszystko w zupełnym porządku. Ale czemu to jego kumoter powrócił na owo miejsce? Mniemam, że aść sam spostrzeżesz, iż szczegół ten wymaga pewnego wyjaśnienia.
— Za pół minuty będę do usług waszmości — rzekł pan William, wstając. — Panie Mackellar, mam do waćpana dwa słowa.
I wyprowadził mnie za obręb obozu. Zmarznięta ziemia chrzęściła pod naszemi stopami, drzewa ocierały się o nas okrytemi szronem gałęźmi, zupełnie jak w ową noc w Długiej Kępie durrisdeerskiej.