Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/398

Ta strona została przepisana.

całą sprawę, trzebaby opowiedzieć długą historję, w której znaczny udział, prócz pewnej zacnej szlacheckiej rodziny, bierze i moja osoba. Każ waćpan, a opowiem wszystko, jako potrafię. W każdym razie tyle-ć tylko powiem, że pan mój nie jest tak szalony, jak się zdaje. Nader dziwna jest ona sprawa, w której epilog i waćpan ku swemu nieszczęściu zostałeś wplątany.
— Nie chciwym ja waszych sekretów — odrzekł pan William; — ale, choć uchybię prawidłom grzeczności, wyznam bez ogródek, że obecne towarzystwo niezbyt mi jest miłe.
— Kto jak kto, ale ja nie czynię z tego zarzutów waćpanu — odpowiedziałem.
— Nie prosiłem aspana ani o przyganę ani o pochwałę — odciął się pan William. — Poprostu pragnę rozstać się z wami, w tym zaś celu oddaję łódź z całkowitą obsadą do waszego rozporządzenia.
— Grzeczna to propozycja — odrzekłem po namyśle; — atoli musisz aść pozwolić, że ze swej strony też rzeknę słowo. Tkwiąca w każdym człeku ciekawość pcha nas do tego, by zbadać istotę całego onego zdarzenia; jeżeli mnie brak tej ciekawości, to pan mój (co rzecz zrozumiała) ma jej aż nadto wiele. Sprawa powrotu Indyjczyka jest wielce zagadkowa.
— Sam tak myślę — przerwał pan William; przeto ponieważ jadę w owym właśnie kierunku, postanawiam zgłębić ją do samego dna. Czy człek ten poszedł umrzeć jak pies na grobie swe-