Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/40

Ta strona została przepisana.

pienie wydawało mi się mocno przesadne i udane; zacząłem domyślać się, że dlatego tak się uporczywie trzymała onej sprawy, że jej hańba była jedyną rzeczą, z której mogła być dumna. Nie powiem, jakobym nie odczuwał dla niej litości, w każdym razie owa litość łączyła się ze wstrętem, zresztą i ona we mnie wygasła, gdym ujrzał w niej nową zmianę obyczajów. Gdy już się sprzykrzyło jej mieć we mnie słuchacza, nakoniec zdecydowała się położyć swój podpis na pokwitowaniu, i krzyknąwszy „Naści!“ rozpuściła język w steku najplugawszych przekleństw, każąc, bym się wynosił czemprędzej i zaniósł ten kwitek Judaszowi, który mnie przysłał. Po raz pierwszy wówczas posłyszałem to przezwisko związane z imieniem pana Henryka. Ażem się zachwiał na nogach, rażony gwałtownością jej słów i postępowania, i niby pies obity wymknąłem się pod gradem przekleństw z jej izby. Ale i wtedym nie doznał spokoju, gdyż jędza rozwarła okno i wychyliwszy się zeń, ścigała mnie zelżywemi słowy przez cały zaułek; wolno kupcy i przemytnicy, podszedłszy ku drzwiom szynkowni, przyłączyli się do owego naigrawania, a jeden z nich zdobył się nawet na tę nieludzkość, iż poszczuł na mnie psa, który ugryzł mnie w kostkę. Gdyby mi było tego potrzeba, miałbym na całe życie nauczkę, że należy unikać złego towarzystwa. Odjechałem do domu, przejęty bólem z ukąszenia oraz silnem oburzeniem.