Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/400

Ta strona została przepisana.

zdanie... atoli jestem w pańskich rękach i gotów do posłuszeństwa, jeżelibyś waćpan brał na siebie odpowiedzialność rozkazywania.
— Nie biorę na siebie najmniejszej odpowiedzialności... owszem, jedynem mem dążeniem jest jej uniknięcie! — krzyknął pan William. — Waćpan nalegasz na to, by prowadzić nadal tę wyprawę... niechże tak będzie! Umywam ręce od całej sprawy!
To rzekłszy, obrócił się na pięcie i rzucił rozkaz do zwijania obozu. Pan Henryk, który czatował nieopodal, podszedł natychmiast do mnie.
— Cóż to będzie? — zapytał.
— Pojedziesz waszmość w dalszą drogę... i zobaczysz mogiłę — odpowiedziałem.


Położenie grobu pana dziedzica nietrudno było opisać przewodnikom; znajdował się on pomiędzy łańcuchem ostrych wierzchołków górskich, wyróżniających się już zdala kształtem i wysokością, a przeto stanowiących najważniejszy punkt orjentacyjny pośród puszczy, a źródliskiem rozlicznych szumiących dopływów jeziora Champlain, będącego jakoby morzem w głębi lądu. Można więc było przebijać się wprost ku temu miejscu, nie posuwając się ponownie krwawym śladem zbiegów i w ciągu jakich szesnastu godzin marszu przebyć przestrzeń, która wskutek obłędnej ich wędrówki rozciągnęła się na czas zgórą godzin sześćdziesięciu. Łodzie nasze zostawiliśmy na rzece pod strażą; było, co-