Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/401

Ta strona została przepisana.

prawda, rzeczą prawdopodobną, że za powrotem znajdziemy je skute w lodowej uwięzi... Mały ekwipunek, z którym wyruszyliśmy na wyprawę, obejmował nietylko wielką ilość futer mających chronić nas od zimna, ale i cały arsenał śniegowców, któreby nam umożliwiały podróż, gdy zaczną się nieuchronne śnieżyce. Wielkie larum było hasłem naszego wymarszu; pochód odbywał się z żołnierską ostrożnością, nocleg wybierało się w miejscu upatrzonem, a dokoła obozu krążyły patrole; dzięki tym rozważnym sposobom postępowania stanęliśmy na drugi dzień — za nadejściem nocy — o kilkaset sążni od celu naszej wyprawy w miejscu nadającem się wybornie na silny obóz dla naszej gromady — wobec czego pan William, nagłą myślą przejęty, zatrzymał nasz pochód.
Przed nami było wysokie pasmo gór, ku któremu zdążaliśmy na łeb na szyję przez dzień cały. Od pierwszych blasków zorzy porannej srebrzyste tych gór wierzchołki były celem naszego pochodu pośród skłębionej nizinnej kniei poprzecinanej rwącemi potokami i usianej olbrzymiemi głazami; szczyty, jakom powiedział, były usrebrzone, bo na wyższych wyniosłościach śnieg prószył w noc każdą — natomiast lasy i nizina tylko muśnięte były tchnieniem mrozu. Przez cały dzień niebo było przesłonięte szpetnemi wyziewami, skroś których słońce przebłyskiwało niewyraźnie jak pieniążek. Przez cały dzień smagał nas w lewy policzek wiatr mroź-