Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/402

Ta strona została przepisana.

ny, ale rzeźwość jakąś, wlewający w płuca. Wszelakoż pod wieczór wiatr ten ustał; chmury, nie zganiane już w kupę, rozpraszały się lub nikły zupełnie; słońce zachodziło poza nami w jakiejś zimowej krasie, a siwy rąbek gór brał odeń dogasającą jego poświatę.
Nim zgotowaliśmy wieczerzę, zapadła ciemność. Jedliśmy w milczeniu i ledwo z pośpiechem dokończyliśmy jadła, gdy pan Hanryk odbiegł od ogniska i wymknął się na koniec obozu, gdzie ja w te tropy za nim poszedłem. Obóz znajdował się na wzniesieniu, sterczącym ponad krawędzią zamarzłego jeziora, mającego w najdłuższej swej przestrzeni może z milę rozciągłości. Wszędy dokoła nas ciągnął się bór pełen wyżyn i zapadłości, ponad nim wznosiły się białe szczyty górskie, a jeszcze wyżej po czystem niebie płynął księżyc. W powietrzu nie było najmniejszego tchnienia, nigdzie nie zaszeleściła nawet gałązka, a odgłosy naszego obozowiska były stłumione i wchłonięte przez dookolną ciszę.
Pan Henryk (a raczej to coś, co jeszcze nadal określałem tem mianem) stał, podparłszy łokieć jedną dłonią, drugą zaś ująwszy podbródek, i patrzył kędyś przed siebie w zwartą płaszczyznę lasu. Moje oczy poszły śladem jego oczu i spoczęły niemal z zadowoleniem na oszronionej gęstwie sosen wznoszących się na oświeconych księżycem wzgórzach lub zapadłych w po-