Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/403

Ta strona została przepisana.

mrokę drobnych parowów. Gdzieś nieopodal (mówiłem sobie) znajdowała się mogiła naszego prześladowcy, który odszedł już tam, gdzie już źli ludzie przestają trwogę w nas budzić... ziemia przysypała już na zawsze tak dawniej ruchliwe jego ciało... Mimowoli uważałem go w pewnej mierze za szczęśliwego, iż tak poniechał ludzkiej trwogi i znoju, codziennego wytężenia ducha, oraz tego codziennego nurtu okoliczności, który musiał przepływać hazardownie pod grozą hańby lub śmierci. Mimowoli myślałem o tem, jak pomyślnie się nam złożył koniec tej długiej podróży... aż raptem, ni stąd ni zowąd, myśl moja skierowała się w stronę mego pana... Boć czy pan Henryk nie był również człowiekiem zmarłym[1], napróżno czekającym zwolnienia, rzuconym szyderczo na pastwę losu w linji bojowej? Pamiętałem go jako człowieka łaskawego, rozsądnego, przejętego przystojną dumą, — aż nadto gorliwego w swych obowiązkach synowskich, aż nazbyt może tkliwego dla swej żony, — jako człowieka, co umiał cierpieć w milczeniu, człowieka, którego rękę chętnie ściskałem. Nagle litość spazmatycznie chwyciła mnie za grdykę; omal nie rozpłakałem się głośno, gdym tak mu się przyglądał i wspominał dawne chwile... i stojąc tuż o ramię od niego w srebrzystem świetle księżycowem modliłem się żarliwie, aby Bóg bądź jego już wyzwolił, bądź też dał mi siłę wytrwania w mem usposobieniu.

  1. Przypis własny Wikiźródeł zamiast człowiekiem zmarłym powinno być raczej ciężko rannym żołnierzem (w ang. oryginale maimed soldier)