Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/404

Ta strona została przepisana.

— Boże! — mówiłem w duchu — toć to był człowiek najlepszy dla mnie i dla siebie, a teraz ja wzdrygam się przed nim. Nie uczynił-ci on nic złego... przynajmniej do tej pory, gdy go przełamały nadmierne cierpienia. Zaszczytne-ć są te rany, przed któremi zaczynamy się wzdrygać. O, racz je zabliźnić, racz je usunąć, zanim poczniemy go nienawidzić!
Jeszczem tak był w duszy mej zajęty, gdy naraz dźwięk jakiś przerwał nocną ciszę. Nie był on ani zbyt głośny, ani nazbyt bliski, — jednakże dobywając się znienacka z łona tak głębokiej i długotrwałej ciszy, poruszył nagle całe obozowisko, niby głos trąb, grających na trwogę. Nim nabrałem tchu, już pan William był koło mnie, a tuż poza nim skupiła się większość podróżników, uważnie nadstawiając ucha. Gdym poprzez ramię rzucił na nich okiem, dostrzegłem na ich licach bladość, różną od księżycowej poświetli. Blaski księżyca, skrzące się tu i owdzie na ich źrenicach, oraz cienie kreślące się czarno pod ich brwiami — w miarę, jak podnosili lub schylali głowy, nadsłuchując — nadawały całej gromadce dziwny wyraz ożywienia i niepokoju. Pan Henryk stał na czele, zgiąwszy się nieco wprzód i podniósłszy rękę, jakgdyby chciał nakazać milczenie — rzekłbyś, iż w głaz się zamienił. A owe dźwięki brzmiały wciąż, ponawiając się w rytmicznych odstępach, z gwałtowną uporczywością.