Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/405

Ta strona została przepisana.

Nagle Mountain przemówił donośnym, urywanym szeptem, jakgdyby zrzucając ciążące mu brzemię:
— Aha! teraz już rozumiem...
Zwróciliśmy się wszyscy w jego stronę, czekając co powie.
— Ten... ten Indyjczyk musiał znać ów schowek... — oznajmił Mountain. — Tak, to on... właśnie wykopuje skarb...
— Ależ ma się rozumieć! — wykrzyknął pan William. — Toż dopiero cymbały z nas, żeśmy się tego nie domyślili.
— Jedno tylko mnie zastanawia — podjął znów Mountain, — że dźwięk ten rozlega się tuż koło naszego dawnego obozowiska. Z drugiej zaś strony pojąć nie mogę, jak ten człowiek zdołał nas wyprzedzić.. chyba, że miał skrzydła!
— Chciwość i strach przypinają człowiekowi skrzydła — zauważył pan William. — Tak czy owak, drab ten zbudził naszą czujność, a mam ochotę odpłacić mu się pięknem za nadobne. Cóż powiecie, mości panowie, możebyśmy tak urządzili nań obławę przy księżycu?
Zgodzono się na to bez wahania. Wydano dyspozycje, by osaczyć Secundrę przy jego robocie; kilku Indjan z orszaku pana Williama poszło naprzód na przeszpiegi; przy głównej kwaterze pozostawiono silną straż, poczem ru-