Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/406

Ta strona została przepisana.

szyliśmy jeden za drugim po nierównym gruncie ostępu, gdzie lód nieraz głośno skrzypiał nam pod nogami; nad głową mieliśmy czarną posowę gałęzi sosnowych, zrzadka przerywaną światłem księżycowem. Droga wiodła w jakowąś kotlinę; w miarę jakeśmy nią zstępowali wdół, dźwięki przygłuchły, niemal ucichły zupełnie. Na przeciwległem zboczu było więcej otwartej przestrzeni, przerywanej ledwie garstką sosen, tudzież kilkoma wielkiemi, luźno stojącemi skałami, od których słały się po księżycem oblanej ziemi czarne cienie. Tu owe dźwięki poczęły nas dochodzić coraz to wyraźniej; mogliśmy teraz rozpoznać szczęk żelaza i dokładniej ocenić zawzięty — szaleńczy niemal — pośpiech, z jakim kopacz wbijał w ziemię swe narzędzie. Gdyśmy się zbliżali ku szczytowi wzniesienia, kilka ptaków wzbiło się na skrzydłach i poczęło — jakoby czarne widma — krążyć w świetle księżycowem; w chwilę zaś później obaczyliśmy poprzez rąbek gęstwiny widok wcale osobliwy.
Niezbyt szeroka polana, na którą spozierały z wysoka wierzchołki białych gór, a z bliska wieńczyło pasmo lasu, była wystawiona całkowicie na silne światło księżycowe, przeto widać było rozsypane tu i ówdzie po ziemi w bezładzie różne niewykwintne przybory, stanowiące całą majętność leśnego człowieka. Pośrodku wznosił się namiot, osrebrzony szronem; jego wrota stały otworem, odsłaniając czarne wnę-