Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/407

Ta strona została przepisana.

trze. Na krawędzi tej małej sceny leżało coś, co się zdało poszarpanym szczątkiem zwłok ludzkich. Nie było wątpliwości, że przybyliśmy na miejsce, gdzie stał niedawno obóz Harrisa: oto było widać zapasy żywności, rozsypane w panicznej ucieczce; oto był ów namiot, w którym pan dziedzic dożył dni swych ostatka — a skrzepłe od mrozu ludzkie ścierwo było trupem szewca-pijanicy. Zawżdy to rzecz wzruszająca, znaleźć się na widowni jakiegoś tragicznego zdarzenia; atoli pojawić się na niej po tylu dniach i znaleźć ją niezmienioną — i to wśród odciętych od całego świata pustkowi — to dalibóg musi wywrzeć wrażenie na duszy nawet najbardziej obojętnego człowieka. Atoli nie to właśnie zmieniło nas, jakoby w słupy kamienne, tylko widok, jakiego zresztą niemal, że oczekiwaliśmy — widok Secundry, stojącego po kostki w grobie swego zgasłego pana. Acz zrzucił był z siebie znaczną część odzieży, jednakże chude jego ramiona i łopatki błyszczały w poświacie księżycowej strugą rzęsistego potu. Twarz miał skurczoną trwogą i oczekiwaniem; zadawane przezeń uderzenia odbrzmiewały z dna mogiły głucho jak odgłos płaczu, a cień tego pokracznego człowieka, ścielący się poza nim czarną jak węgiel i zniekształconą plamą na zmarzniętej grudzie, podchwytywał i przedrzeźniał wszystkie jego szybkie ruchy. Kilka ptaków nocnych zerwało się z gałęzi za naszem przybyciem, a następnie znów powróciło na