Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/408

Ta strona została przepisana.

dawne stanowiska; atoli Secundra, pochłonięty swą usilną robotą, nic nie słyszał, na nic nie zważał.
Posłyszałem, jak Mountain szepnął do pana Williama:
— Wielki Boże! To właśnie ta mogiła! On wykopuje zmarłego!
Wszyscyśmy się tego już wpierw domyślali, a jednak zatrząsłem się z przerażenia, gdym domysł mój posłyszał w brzmieniu ludzkiej mowy. Pan William wzdrygnął się i zerwał się nagle z miejsca.
— Ty psie przeklęty! ty świętokradco! — wybuchnął. — Co to ma znaczyć?
Secundra aż podskoczył w górę, wydając cichy, stłumiony okrzyk. Wypuścił z ręki motykę i stał przez chwilę, poglądając w osłupieniu na mówiącego; po chwili zerwał się chyżo jak strzała i pomknął ku lasom, w przeciwną stronę, ale zaraz potem zawrócił, wyrzucając zapapamiętale ręce w górę.
— No więc... niech będzie... przyjdźcie... pomóżcie... — jął mówić. Ale w tejże chwili jegomość mój pan stanął tuż obok pana Williama; blask księżyca oświecił mu jasno całe oblicze i Secundra, właśnie, gdy słów owych domawiał, spostrzegł nagle i rozpoznał człowieka, który był wrogiem jego pana.
— To on! — wrzasnął, załamując ręce i cofając się z przerażeniem.