Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/409

Ta strona została przepisana.

— Chodźno tu, chodź, bracie! — ozwał się pan William. — Jeśliś jest niewinny, włos ci z głowy nie spadnie, ale jeżeli coś masz na sumieniu, to się nam nie wymkniesz... odcięliśmy ci wszystkie drogi. Powiedz mi, co tu porabiasz pomiędzy mogiłami zmarłych i szczątkami niepogrzebionych?
— Wy nie zbójca? — pytał Secundra. — Wy człowiek uczciwy? Wy mnie obronicie?
— Obronię cię, jeżeliś niewinny — odrzekł pan William. — Jużem ci to powiedział i nie widzę, dlaczegobyś miał o tem wątpić.
— Tu wszystko zbójcy! — krzyknął Secundra; — dlatego miałbym powód wątpić. Ten morduje... zbójca! — to mówiąc, wskazał na Mountaina; — ci dwaj zbójcy... najęci! — tu wskazał na pana Henryka i na mnie; — wszystko zbójcy, na szubienicę! Oho! postaram się, żebyście wszyscy zawisnęli na stryczku. Teraz ja ratuję sahiba; on się postara, żebyście wszyscy wisieli na stryczku. Sahib nie umarły — dodał, wskazując na mogiłę. — On pogrzebany, on nie umarły...
Pan Henryk jęknął coś zcicha, podszedł ku mogile, stanął nad nią i wpatrzył się w jej wnętrze.
— Pochowany, a nie umarły! — krzyknął pan William. — Cóż to za duby smalone!
— Słuchaj, Sahib — odrzekł Secundra. — Sahib i ja byli sami między zbójcami; próbowali różnych sposobów uciekania... na nic się