Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Pan Henryk przebywał właśnie w kantorze udając wielce zajętego, ale widziałem, że niecierpliwił się, chcąc corychlej posłyszeć sprawozdanie z mego poselstwa.
— No i cóż? — zagadnął mnie, ledwom wszedł. Gdym mu opowiedział pokrótce wszystko, co się zdarzyło, nadmieniając, że Jessie wydaje mi się kobietą niewdzięczną i niegodną jego łaskawości, rzekł na to:
— Tak, ona względem mnie nie jest przyjaźnie usposobiona... ale, prawdę mówiąc, panie Mackellar, niewieloma przyjaciółmi mogę poszczycić się na tym świecie, a przytem ona ma pewną rację po temu, żeby być dla mnie niesprawiedliwą. Nie będę taił tego, o czem powszechnie wiadomo w całej okolicy. Ta kobieta została skrzywdzona przez jednego z naszej rodziny...
Pierwszy to raz posłyszałem z ust jego aluzję, prawda że daleką, do postępków starszego brata. Zdaje mi się, że brała go chętka, by powiedzieć prawdę bez ogródek; zdołał jednak pohamować buntujący się język i mówił w dalszym ciągu.
— Dlatego to pragnąłbym, by o tem nic nie mówiono. Mogłoby te sprawić przykrość mojej małżonce... i mojemu ojcu — dodał, rumieniąc się powtórnie.
— Panie Henryku — odpowiedziałem, gdyby to odemnie zależało poradziłbym waszmości, by nie robił z tą kobietą takich ceregieli. Co