Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/410

Ta strona została przepisana.

nie zdały. Potem próbowali tego sposobu: on dobry w ciepłym klimacie, w Indjach... ale tu, w tej przeklętej zimnej krainie, kto może zapewnić? Ja radzę, żeby się bardzo spieszyć: pomagajcie, zapalcie ognisko, pomagajcie nacierać.
— O czem to nam plecie ten cudak? — krzyknął pan William. — W głowie mi się mąci!
— Mówię, że ja go pogrzebałem żywego — odrzekł Secundra. — Ja go nauczyłem połykać swój język. Teraz wykopcie go bardzo prędko, a jemu nic gorszego się nie stanie. Zapalcie ognisko.
Pan William zwrócił się do najbliżej stojącego człowieka.
— Rozpalić ognisko! — przykazał. — Zdaje mi się, że los wpędził mnie pomiędzy warjatów.
— Wy dobry człowiek — odrzekł Secundra. Teraz ja będę wykopywać sahiba.
Mówiąc to, wrócił do grobu i wziął się znów do przerwanej pracy. Pan mój stał jak wrosły w ziemię, a ja obok niego, czując w sercu jakiś lęk niewytłumaczony.
Ziemia nie była jeszcze głęboko zamarznięta, przeto w pewnej chwili Indyjczyk odrzucił motykę i począł garściami wygarniać ziemię. Niebawem udało mu się odsłonić rąbek bawolego kaftana, potem obaczyłem włosy, przemykające się między jego palcami — jeszcze tylko chwila, a księżycowa światłość upadła na coś