Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/411

Ta strona została przepisana.

białego. Przez czas jeszcze jakiś Secundra klęczał przygięty, grzebiąc chudemi palcami ziemię i dysząc poprzez wydęte wargi; gdy nagle odsunął się w bok, obaczyłem twarz pana dziedzica całkowicie już odsłoniętą. Była blada śmiertelnie — oczy miał zamknięte, uszy i nozdrza pozatykane, policzki zapadnięte, nos wydłużony i ostry, jak u nieboszczyka — atoli mimo, że tyle dni już przeleżał pod ziemią, jednakże dotąd jeszcze ciało jego nie uległo zepsuciu; co zaś największem zdumieniem przejęło nas wszystkich, jego wargi i podbródek były okolone czarniawym zarostem.
— Mocny Boże! — krzyknął Mountain. — Toż on miał lice gładkie jak dziecię, gdyśmy go kładli do grobu!
— Powiadają, że nieraz włosy wyrastają nieboszczykom — bąknął pan William, ale głos miał schrypnięty i nieśmiały.
Secundra puszczał mimo uszu nasze uwagi, kopiąc prędko jak jamnik rozkopując miękką ziemię. Z każdą chwilą postać pana dziedzica, okutanego w kurtę bawolą, stawała się wyrazistszą na tle niegłębokiej jamy. Księżyc świecił jasno, a cienie ludzi stojących wokoło — w miarę jak pochylali się naprzód lub w tył — snuły się przelotnie po jego wyłaniającej się twarzy. Widok ten spętał nas grozą, jakiej nie doświadczaliśmy nigdy przedtem. Nie miałem odwagi patrzeć memu panu w oblicze, w każdym razie przez cały ten czas nie słyszałem, by