Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/413

Ta strona została przepisana.

Dzień nadszedł — a Secundry jeszcze nie można namówić, by poniechał swych bezskutecznych usiłowań. Pan William, zostawiwszy małą gromadkę ludzi pod mojem dowództwem, wyruszył o świcie w dalszą drogę — a Indyjczyk wciąż nacierał członki zmarłego i chuchał w jego usta. Powiecie, iż takie zabiegi byłyby zdolne nawet głaz ożywić... Atoli, wyjąwszy jedną tylko chwilkę — to jest, moment śmierci mego pana — czarna dusza pana dziedzica trzymała się zdala od porzuconej przez nią ludzkiej gliny. To też około południa nawet wierny sługa dał się wreszcie przekonać — zresztą przyjął z niewzruszonym spokojem tę przykrą dlań prawdę.
— Za zimno! — odezwał się. — W Indjach to się udaje, ale nie tutaj!
Zażądał jadła. Ledwo zastawiono je przed nim, rzucił się na nie z łapczywością, a spożywszy wszystko, przysunął się do ogniska, rozciągnął się na ziemi tuż koło mnie i zapadł w twardy, iście dziecięcy sen, z którego musiałem go budzić w kilka godzin potem, by wziął udział jako jeden z żałobników w jednoczesnym pogrzebie obu zmarłych braci. Nie mogłem się go dobudzić; widocznie człowiek ten przeżył naraz dwa równie silne dlań wrażenia: żal za swym panem, oraz lęk przed Mountainem i przede mną.
Jeden z ludzi, którzy przy mnie pozostali, był biegły w rzemiośle kamieniarskiem; przeto