Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/46

Ta strona została przepisana.

o jakiejkolwiek zmianie krwawy pąs oblał lice żony pana Henryka.
— Dziwię ci się bardzo! — krzyknęła.
— Sam sobie się dziwię! — odparł pan Henryk z taką goryczą, jakiej nigdy nie zdarzyła mi się słyszeć w jego głosie.
W sprawę wdał się jegomość, przemawiając łagodnemi słowy, tak iż przed końcem posiłku wszystko jakoby poszło w niepamięć, lecz po obiedzie, gdy owych dwoje zasiadło na zwykłem miejscu przy kominie, obaczyliśmy panią Henrykową zanoszącą się płaczem i przytulającą głowę do kolan teścia. Pan Henryk podjął ze mną rozmowę na temat jakichś spraw swego majątku. Już to on wogóle mało o czem umiał mówić, jak nie o gospodarstwie, i nigdy nie był dobrym kompanem do rozmowy; onego wszelako dnia wiódł tę rozmowę przez czas dłuższy, przyczem wzrok jego raz po raz błądził w stronę kominka, a głos mu się zmieniał, nie przerywając się jednak i nie tracąc swobody. Mimo wszystko szyby nie wprawiono, co panu Henrykowi, jako sądzę, wydało się wielką klęską.
Czy był człowiekiem hardym, czy nie, w każdym razie Bogu wiadomo, że był aż nadto uprzejmy. Żona odnosiła się doń z pewną jakby pobłażliwością, która, gdybym ją spotkał w mej żonie, napewnoby mnie bolała głęboko i drażniła mą próżno‘!; on jednakże przyjmował ją jakoby wielką jaką łaskę. Trzymała go zaw-