Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/47

Ta strona została przepisana.

sze w pewnej odległości od siebie; zapominała o nim, potem sobie przypominała i odwracała się ku niemu, tak jak się postępuje z dziećmi; karciła go nagłą zmianą twarzy i zaciśnięciem ust, jak gdyby wstydząc się jego niezręczności; rozkazywała mu spojrzeniem, gdy miała się mniej na baczności, gdy zasię bardziej na siebie zważała, targowała się z nim o najzwyklejsze objawy czułości, jakoby okazywała mu niesłychane łaski. On na to wszystko odpowiadał nieznużoną nigdy, wprost niewolniczą uległością, rozmiłowany, jako mówią, nawet w ziemi, po której ona stąpała; miłość ta gorzała mu w oczach jasno jak lampa.
Taki stan rzeczy panował w tej rodzinie aż do 7 kwietnia 1749 roku, gdy zdarzył się pierwszy z owych wypadków, które miały tyle serc zakrwawić i tylu ludzi pozbawić żywota....
W dniu rzeczonym, tuż przed wieczerzą, siedziała w mym pokoju, gdy nagle drzwi się otwarły naoścież i wtargnął przez nie, bez stukania jakie przystoi ludziom dobrze wychowanym, Jan Paweł, oznajmiając mi, że na dole jakiś człowiek żąda rozmowy z włodarzem (ten tytuł mego urzędu wymówił jakby z przekąsem).
Zapytałem, co to za człowiek i jakie jego miano. Wówczas odsłonił się powód złego humoru Jana Pawła; okazało się bowiem, że gość nie chciał nikomu, oprócz mnie, wyjawić swego nazwiska, co totumfackiemu słudze wydało się zniewagą.