Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/48

Ta strona została przepisana.

— Dobrze — odezwałem się z uśmiechem; — zobaczę, czego on sobe życzy.
W sieni zastałem rosłego człowieka, odzianego bardzo skromnie i otulonego w płaszcz żeglarski wyglądał na człowieka, który dopiero co wyszedł na ląd — jakoż tak było w istocie. Nieopodal stał Macconochie, wywaliwszy język z gęby i podparłszy dłonią brodę, gapiąc się na przybysza niby jakiś tępak, któremu z trudnością przychodzi myślenie. Przybysz, prześladowany tem spojrzeniem, zasunął sobie płaszcz na policzki i zdawał się czuć nieswojo. Ledwo obaczył mnie wchodzącego, natychmiast podszedł bliżej i jął mnie witać nader ugrzecznionym sposobem.

— Przezacny człowiecze — odezwał się, — po tysiąckroć przepraszam waćpana, żem go fatygował, ale jestem doprawdy w położenie wielce kłopotliwem, tu zaś mam do czynienia z takim synem baraniego rodu, znanym mi jakoby z wyglądu, a co ponoć prawdopodobniejsze, znającym moje rysy. Z tego, że waszmość przebywa wśród tej rodziny i to na stanowisku dość odpowiedzialnem (co było przyczyną, iżem ośmielił się wzywać waćpana), wnoszę iż należysz do uczciwego stronnictwa.[1] Czy tak jest w istocie?

  1. Tę nazwę nadawali sobie stronnicy Stuartów: Jakóba II i Karola zwani pospolicie Jakobitami. — (Przyp. tłum.)