Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/49

Ta strona została przepisana.

— Możesz być waćpan pewnym w każdym razie — odrzekłem, — że nikomu należącemu do tego stronnictwa włos z głowy nie spadnie w Durrisderze.
Tak właśnie przypuszczałem, mój drogi człowiecze — rzekł na to nieznajomy. — Trzeba waszmości wiedzieć, że niemal przed chwilą zostałem tu dowieziony do lądu przez wielce uczciwego człowieka, którego miana nie mogę sobie przypomnieć i który ma wyczekiwać mnie do rana, narażając potrosze własną skórę, a jeżeli mam być wobec aści szczery, to powiem, że chodzi i o moją. Tak już często salwowałem życie moje z różnych opresyj, mości panie... (nie mogę sobie przypomnieć aścinego nazwiska, które jest wielce zacne)...iż dalibóg byłoby mi nader przykro je utracić. A ten barani syn, którego, jak mi się zdaje, widziałem przez Carlisle...
— Wielmożny panie — przerwałem. — Macconochie‘mu możesz waszmość wierzyć choćby do jutra.
— Bardzo mi miło posłyszeć takie słowa z ust waszeci — odparł nieznajomy. — Prawdę mówiąc, nazwiska mego lepiej nie wymawiać w tej okolicy Szkocji, ale wobec człowieka tak zacznego jak waćpan, nie będę, rzecz prosta, żywił żadnych tajemnic, przeto jeśli waszmość pozwolisz, powiem ci je szeptem na ucho. Miano moje jest Franciszek Burke... pułkownik Franciszek Burke... a przybyłem tutaj, z poważnem dla siebie niebezpieczeństwem, by zo-