Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/53

Ta strona została przepisana.

nie w pięknym Paryżu i (jak wnoszę z codziennych jego obyczajów) prawdopodobnie zasiada w fotelu, oczekując wieczerzy... Na miły Bóg! zdaje mi się, że pani dobrodziejka mdleje!
Istotnie pani Henrykowa pobladła śmiertelnie i oparła się bezwładnie o framugę okna. Gdy jednak pan Henryk ruszył się z miejsca, chcąc podbiec ku niej, natychmiast wyprostowała się, wstrząśnięta jakimś nagłym dreszczem.
— Nic mi się nie sało! — szepnęła zbielałemi usty.
Pan Henryk zatrzymał się, a twarz mu drgnęła silnym skurczem gniewu. Po chwili zwrócił się do pułkownika, mówiąc:
— Nie czyń sobie waćpan wyrzutów, iż twe słowa tak podziałały na moją małżonkę. Rzecz-ci to całkiem naturalna; wychowaliśmy się we troje razem, niemal jako rodzeństwo.
Pani Henrykowa spojrzała na męża jakoby z ulgą albo nawet i wdzięcznością. Wedla mego myślenia, owo przemówienie było dlań pierwszym krokiem do zaskarbienia sobie jej względów.
— Waćpani dobrodziejka musisz mi wybaczyć — ozwał się pułkownik, — boć, prawdę mówiąc, istny ze mnie prostak, gbur irlandzki, i powinienem dostać kulką w łeb za to, że tak niezręcznie sprawę mi zleconą wy-