Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/55

Ta strona została przepisana.

— Pozwól, że wezmę cię pod rękę i zaprowadzę do twego pokoju — odezwał się do żony — Wszystko to przyszło tak nagle... a przytem pewno będziesz wolała przeczytać ten list na osobności.
Znów spojrzała nań wzrokiem, w którym malowało się zdziwienie. On jednak nie dał jej przyjść do słowa, zbliżając się do niej żwawej
— Wierzaj mi, że tak będzie najlepiej — przemówił, — a pan pułkownik Burke zbyt rozważnym jest człowiekiem, by nie miał ciebie za wytłomaczoną.
To rzekłszy, ujął ją zlekka za rękę i wyprowadził ze świetlicy.
Pani Henrykowa już do nas nie powróciła owego wieczoru, a gdy nazajutrz rano pan Henryk poszedł ją odwiedzić, ona (jakom się dowiedział znacznie później) oddała mu list, zgoła nierozpieczętowany.
— Ach, przeczytaj już wreszcie! — zawołał.
— Oszczędź mi tego! — odpowiedziała.
Temi dwoma zdaniami, wedle mego sądu, oboje zniweczyli znaczną część szlachetnych plonów dnia poprzedniego. W każdym razie list nierozpieczętowany dostał się do rąk moich i w tymże stanie został przeze mnie spalony.

Chcąc mieć dokładną relację co do przygód dziedzica od czasu bitwy pod Culloden, napisałem niedawnym czasem do pułkownika Burke,