Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/59

Ta strona została przepisana.

To rzekłszy, spiął konia ostrogami i pomknął cwałem. Stewart, iście jak dzieciuch smarkaty, biegł za naszemi końmi więcej niż milę. Dalibóg nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, gdym się obejrzał nakoniec i obaczył go na wzgórzu, trzymającego się ręką za bok i ledwo zipiącego ze zmęczenia. Mimo to język mnie zaświerzbił i palnąłem do mego towarzysza te słowa:
— Wszelakoż co do mnie, nie zmuszałbym nikogo, by dla wcale słusznej sprawy biegał za mną, jeślibym przytem nie spełnił jego żądania. Żart był dobry, ale nieco trącił tchórzostwem.
On brew namarszczył, słysząc te słowa i odciął się:
— Już i tak to wiele z mej strony, żem się obarczył towarzystwem człowieka najbardziej niepopularnego w całej Szkocji; niech to asanu wystarczy za dowód odwagi.
Przebój! — odparłem. — Gołem okiem mógłbym dosięgnąć i wskazać aści człowieka jeszcze mniej popularnego; jeśli zaś waćpanu nie podoba się moje towarzystwo, możesz obarczyć się inną jaką osobą!
— Pułkowniku Burke! — odkrzyknął. — Nie wdawajmy się w kłótnię, a przytem pozwól, bym cię zapewnił, że nade mnie niemasz bardziej niecierpliwego człowieka!
— Jestem niemniej niecierpliwy od waszeci! — odpowiedziałem. — Przekonać się o tem łatwo!